W czasach PRL krążyła anegdota - jak rozwinąć skrót FIAT 126p? Otóż to F-atalna I-mitacja A-uta Turystycznego 1-osobowego, 2-drzwiowego, 6-krotnie p-rzepłaconego. Ale pomimo to ludzie kochali i kochają maluchy. Dlaczego? O tym w poniższym artykule.
Nie ukrywam. Byłem posiadaczem kaszlaka, jeszcze z chromowanymi zderzakami i licznikiem wyskalowanym do 130 km/h. Prawo jazdy zrobiłem na maluchu (ale już na FL) oraz prowadziłem w swoim życiu kilka innych fiacików. Więc jakieś tam pojęcie o tym samochodzie mam. Podobnie jak większość czytających ten artykuł. Zatem - zapraszam w podróż sentymentalną!
Jest rok 1973 - przeciętny Polak może kupić samochód osobowy produkcji krajowej. Ma do wyboru przestarzałą technologicznie Warszawę, nie mniej przestarzałą Syrenę oraz w miarę nowoczesnego Fiata 125p. Nie liczę Tarpanów, Żuków, czy Nys, bo one miały inne przeznaczenie. Wszystkie te samochody (no może poza Syreną) były bardzo drogie i nieosiągalne dla przeciętnego Polaka. I nagle 6 czerwca 1973 roku pojawił się on. Nowoczesny, ładnie wyglądający i co najważniejsze niedrogi na tle krajowej konkurencji. Zresztą - niedrogi to pojęcie względne. Maluch kosztował 69 000 zł (cena oficjalna). Średnia krajowa wynosiła wtedy 3500 zł. Czyli odkładając 20 pensji można było stać się posiadaczem malucha. Dzisiejsza średnia krajowa to 4200 zł. Odkładając 20 pensji mamy samochód za 82 000 złotych. Czyli cena oficjalna malucha raczej odstraszała. A po wyjeździe z salonu, na giełdzie malucha można było kupić już od... 100 000 złotych. Takie były realia.
Co zatem otrzymywaliśmy za taką cenę? Generalnie to silnik, budę i koła. I to wszystko. Za luksusy takie jak ogrzewana tylna szyba trzeba było dopłacić. Ale samochód był tak mały, że kierowca brał gąbkę do ręki i spokojnie podczas jazdy wycierał ręką tylną szybę. Wersje eksportowe miały uchylne tylne szyby, a te najbardziej wypasione miały szyby przyciemniane na brązowo. Wszystkie - łącznie z szybą czołową. Podsufitka w maluchu obrosła legendą (posiadacze wiedzą o czym piszę). Podsufitka to kawałek materiału na dykcie przylepiony do dachu. Nie było siły, by się nie odklejał. Pomagał kij od szczotki, który podtrzymywał podsufitkę. Po zerwaniu linki od rozrusznika samochód odpalało się za pomocą... kija od szczotki. Ale on zawsze był w maluchu, bo gdy nie robił za linkę od rozrusznika, to podtrzymywał podsufitkę. Ot uniwersalne narzędzie. A że linki się zrywały chętnie, a produkcja krajowa nie nadążała... Aż dziw bierze, że nikt w tamtych czasach nie uruchomił produkcji uniwersalnego kija do malucha. Tu w kwestii uświadomienia młodszego czytelnika. Bąbla nie odpalało się z kluczyka. Kluczyk służył do włączenia zapłonu (ząbkami do góry). Samochód uruchamiało się ciągnąc dźwigienkę znajdującą się pomiędzy fotelami.
Zresztą obok była dźwigienka od ssania i jak ktoś się pomylił i uruchomił ssanie na gorącym silniku, to ów silnik się zalewał i to z reguły był koniec przygody. Czemu? Bo akumulator nędznej jakości i małej pojemności był z przodu, a silnik z tyłu. Na przewodach prowadzących od akumulatora do rozrusznika powstawały koszmarne straty. A że maluch początkowo wyposażony był w dość mierną prądnicę, to prądu z reguły wystarczało na tyle, by kaszlaka spróbować odpalić 3 - 4 razy pod rząd i to dość krótko piłując rozrusznikiem. Potem pozostawało staromodne pchanie. Zresztą niedostatki prądu w pierwszych egzemplarzach dało się odczuć dość mocno. Włączając kierunkowskaz i wciskając hamulec - kierunkowskaz przestawał migać. A gdy nie hamowałeś, światła przygasały w rytm pulsowania kierunkowskazu. Całość poprawiła się w roku 1977, kiedy to maluch uzyskał alternator. I każdy kierowca kaszlaka wymieniał prądnicę na to cudowne urządzenie.
W maluchu z pierwszych lat produkcji był jeszcze jeden świetny patent. Była to pompka spryskiwacza szyby przedniej. Ale nie była ona elektryczna (zbyt duże obciążenie akumulatora), tylko... mechaniczna. W konsoli środkowej był gumowy przycisk, który w zasadzie był pompką. Naciskając go kierowca sprawiał, że na szyby leciał płyn. A puszczając - ze zbiorniczka zasysała się kolejna porcja płynu do pompki. Strasznie mi się to rozwiązanie podobało, a najbardziej, jak było zimno i płyn zimowy zamarzał przy lekkim mrozie. Wtedy ta guma była fajnie twarda. Dmuchawa przedniej szyby pojawiła się po roku 1985, wraz z modelem FL (w najbogatszych wersjach). Przed tym wydarzeniem w zimie i w okresach wiosenno-jesiennych zakazywało się głębokiego oddychania do momentu rozgrzania silnika i popłynięcia ciepłego powietrza na szybę. Zresztą deska rozdzielcza w maluchu to szczyt ascetyzmu. Najczęściej był na niej prędkościomierz (który z powodu nietrwałej linki napędowej wskazywał orientacyjne wartości prędkości z jaką się poruszamy), wskaźnik poziomu paliwa, wyłącznik świateł postojowych i mijania, wyłącznik świateł awaryjnych (od roku 1977 w opcji a od bodajże roku 1982 standard) i wyłącznik ogrzewania tylnej szyby (jak ktoś miał to cudo), wspomniana pompka i dwa cięgna od nawiewu i grzania. Koniec. A przed pasażerem była półka, w którą można było włożyć radio. Kultowe Safari. Pomyślicie - szczyt ergonomii - radio przed pasażerem. Sęk w tym, że w maluchu kierowca swobodnie obsługiwał takie radio. I to nie odrywając pleców od oparcia fotela.
Po lifcie konsola zaczęła wyglądać przyjaźniej, ale nadal była niesamowicie prosta i skromna. Samochód można było w końcu odpalić z kluczyka, a pomiędzy fotelami pozostało cięgno ssania.
Komentarze